Home

Ameryka nie ma zbyt długiej historii, gdzie jej się równać z liczonymi niejednokrotnie w tysiącach lat krajami Europy, dalekiej Azji, czy Bliskiego Wschodu – niemniej nie ustępuje w niczym ilością barwnych mitów, tajemniczych legend, niezwykłych bohaterów – zachłannie wykorzystując każdą okazję do ubarwienia własnej tradycji i tożsamości.

Bez wątpienia do takich wydarzeń możemy zaliczyć najbardziej kontrowersyjną walkę bokserską stulecia pomiędzy Muhammedem Ali i Sonny’m Listonem. Zanim do niej doszło – młody i uważany jedynie za mocnego w gębie Ali (zwący się jeszcze wtedy Cassius Clay) niemiłosiernie łotał Listona w swej pierwszej walce o tytuł zawodowego mistrza świata – na tyle skutecznie, że po siedmiu rundach ten nie był już w stanie kontynuować walki przez opuchniętą twarz. W następnym roku dochodzi do tradycyjnego rewanżu. Po pierwszej minucie pierwszej rundy, sekundanci znoszą Listona z desek. Szybki, nokautujący cios pozostał niezauważony ani przez ofiarę, ani sędziego, ani nawet nikogo z licznie zgromadzonej publiki. Pomimo, że na puszczanych w zwolnionym tempie powtórkach telewizyjnych widać cios Alego – podejrzenia o ustawienie walki i manipulacje pozostały. Wydarzenie zapadło w historii pod wyrażeniem „First round, First minute”…

Chris Sharma jest zbyt młody, aby pamiętać nokaut z 1965 roku z autopsji – ale wciąż legenda walki w narodzie jest żywa, a do tego jeszcze sama postać Muhammeda Ali (jakby nie było młuzumanina kiedyś skazanego za odmowę służby wobec „powszechnego obowiązku” w Wietnamie) przypomina o sobie przez zaangażowanie przeciwko wojnom toczonym przez Amerykę. Mniejsza z tym jakie zamysły przyświecały Sharmie w ochrzczeniu swojego megaprojektu First Round First Minute, ale czy mógł się spodziewać, że wokół niego powstaną kontrowersje? A tym bardziej, że na obraz i podobieństwo – również z niczego, bo przecież nic się nie stało…

Polacy, nic się nie stało

Zacznijmy jednak od początku. Bodajże w 2009 roku w majowym numerze Magazynu Góry wspomniane zostało obicie przez Sharmę projektu Frist Round First Minute, a do tego jeszcze, że praca nad nim została uwieczniona przez BigUp w blockbusterze Progression. Kilka miesięcy później film trafił na sklepowe półki, a jednym z licznych nabywców okazał się być fiński drwal Nalle Hukkataival. Sekwencje przechwytów na paluszkach przypadły mistrzowi bulderingu do gustu – na tyle, że zapałał żądzą zmierzenia się nie dość, że z linią to jeszcze z liną. Okazja nadarzyła się późną zimą 2010 roku, kiedy ze względu na powszechnie panujące warunki (a raczej nie panujące) nie dało się uskutecznić sensownego bulderingu w Europie. Niepozostawało nic innego jak wbicie się na chatę do Dave’a Grahama, stale rezydującego w owych czasach w katalońskich skalnych rajach. W przyjacielskiej pogawędce Nalle zdradził swoje marzenia, a Dave utwierdził go w niezwykłości pasażu – wszak ledwo wrócił spod niego, gdzie przymierzał się wraz z Sharmą i Danim Andradą, rozkminiając patenty. Jakież było zdziwienie Hukkataivala, kiedy po wypakowaniu się ze starego Golfa III w wersji kombi pod margalefskim Laboratorium – Chris wziął go na stronę i poprosił, aby nie wstawiał się w drogę, gdyż jest to jego zamknięty projekt – tym większe, że za szerokimi plecami Sharmy widział uwijających się na projekcie First Round First Minute – Dave’a i Daniego. Dobre wychowanie i kultura osobista Fina przychyliły się do prośby Amerykanina i resztę dnia spędził przyglądając się pracom wyżej wymienionej trójki – tak czy inaczej musiał czekać, aż Graham się zmęczy i będą mogli wrócić na chatę Golfem III w wersji kombi, aby wieczorem rozładować emocje grając w Call of Duty na Wii.

Nikt nikomu zarezerwowanej drogi nie podwędził (ba, nawet nie próbował), a wymienieni panowie niejeden jeszcze wieczór spędzili na przyjacielskich pogawędkach przy butelce przedniego hiszpańskiego wina. W wywiadzie z marca 2010 roku (przeprowadzonym zresztą w trakcie pobytu Fina w Hiszpanii), Nalle Hukkataival jasno wyraził, że nie przystawiał się do FRFM, gdyż jest to zamknięty projekt, choć zarazem wspomniał, że od wspinania sportowego odstręcza go na pierwszym miejscu rezerwowanie projektów – niespotykane w bulderingu. I na tym właściwie historia powinna się skończyć, gdyby nie te przeklęte… media.

Wady i zalety blogowania

Starszej daty skalni herosi co pewien czas zasypują nas swoimi wspomnieniami w formie, jak najbardziej tradycyjnej, znaczy się książkowej. Niejednokrotnie pojawiają się bardzo ostre w słowach opinie i komentarze do zdarzeń lub ludzi z przeszłości. Jak choćby w wydanej autobiografii Revelations, w której Jerry Moffat w niewybrednych słowach opisuje świętej pamięci Johna Bachara, który nie chciał pożyczyć mu butów (słynnych Fire’ów) do przejścia Midnight Lighting… Czasy się zmieniają – teraz współcześni bohaterowie na bieżąco relacjonują nam swoje przygody na własnych blogach, które wszak nie są niczym innym jak formą pamiętnika, zawierającą osobiste przemyślenia, uwagi, komentarze, przygody i inne awantury. Na blogu Nalle Hukkataivala nie tylko można śledzić nieomal na żywo poczynania Fina, ale także zapoznać się z jego punktem widzenia na różne sprawy – jak choćby na temat „choroby”, która dotknęła skalę bulderową. W sumie nic bardziej kontrowersyjnego, niż można usłyszeć przy kuflu piwa w dni restowe lub po ciężko spędzonym dniu łojenia pośród szarymi wspinaczami. Żadnych ataków personalnych, żadnego wywlekania brudów, żadnych płaczów i lamentów. W komentarzu do jednego ze swoich postów, pociągnięty za język przez wiernych fanów w odniesieniu do hiszpańskich doświadczeń, Hukkataival wyraził, że „rezerwowanie projektów jest regresją dla sportu (…) Bez względu jak na to się patrzy, zawsze sprowadza się to do egiozmu”. Temat został szybko podchwycony przez Björna Pohla (blog: thelowndown), który oczywiście nie szukając w niczym sensacji, w te pędy udał się do Chrisa Sharmy po jego zdanie w kwestii…

Po czym przez europejskie i amerykańskie media przelała się fala etycznej dysputy dotyczącej wieszania pętelek rezerwacyjnych na projektach. Problem nie jest nowy, a wręcz przeciwnie – zalicza się do kategorii tych „odwiecznych” we wspinaniu sportowym i znany jest nieomal z każdej zagrody. Czy projekty dróg sportowych powinny być zamknięte? Do kogo należy droga? Kto jest właścicielem? Jakie prawa ma ekiper, nie tylko poświęcający czas na przygotowanie, ale także pieniądze na obicie? Na jak długo ktoś może rezerwować projekt? Z pozoru proste odpowiedzi topią się w bagnie lokalnych przypadków… No, bo z jednej strony wypada uszanować prawo ekipera do pierwszego przejścia, a przez to wpisania się w annały – ale jeśli ktoś obije za jednym zamachem cały rejon (lub choćby kluczową dla rozwoju skałę – załóżmy takiego Pochylca i Mamutową), nie dopuszczając tym samym nikogo do wspinania? Dopóki widać, że ktoś na drodze pracuje? A co kiedy projekt przerasta możliwości ekipera, choćby latami wisiał na niej, dzień w dzień? Czy ograniczyć prawa czasowo? Ale na jak długo? Co jak złapie kontuzje na jakiś czas? Albo uda się na trip? Aż pętelka spłowieje? Można zawsze podmienić. Na 12 miesięcy? Przy sprzyjających wiatrach na południu Europy warunki są przez cały rok. Ale czy w Polsce odjąć zimę, w Szwecji jeszcze więcej? Pytań i przypadków można mnożyć w nieskończoność. Matt Samet, były naczelny amerykańskiego Climbinga zgrabnie ujął w słowach istotę rzeczy: „Nawet gdybym był 100 razy mądrzejszy, 100 razy więcej podróżował i miał załojone 100 razy więcej dróg – wciąż byłbym tylko jedną osobą, a jedna osoba nie powinna pretendować do bycia jedynym głosem w czymś tak złożonym, ogromnym i świętym jak wspinaczka.

Czy jakakolwiek dyskusja może wypracować wspólną i powszechną praktykę? Z jednej strony we wspinaniu sportowym świat doszedł już do jakiegoś konsensusu jeśli chodzi o zawiłości stylów przejść. Ot, choćby w kwesti dopuszczalności pierwszej wpinki przed właściwym prowadzeniem. Zatem może i problem wieszania pętelek rezerwacyjnych też jakoś zostanie rozwiązany? Z drugiej strony, czy nie popadniemy w inną skrajność? Za przykład niech posłuży buldering, którego wyznawcy szczycą się „otwartością” projektów. Ale czy nie znane są przypadki ukrywania przed publiką nowo odkrytych kamieni – po to żeby ktoś inny nie mógł uprzedzić w pierwszym rozwiązaniu problemu?

Ze względu na szacunek dla włożonej pracy, czasu i pieniędzy – piłeczka w kwestii rezerwacji leży po stronie ekiperów. Mocny głos (ale pamiętajmy wspomniane słowa Sameta) przypłynął zza Oceanu, gdzie wieszanie „czerwonych pętelek” jest praktyką powszechnie przyjętą (choć zarazem dość często nieszanowaną), od Joe Kindera: „Linie które obijam są czymś dla każdego. Nie obijam ich tylko dla siebie lub jednej osoby. Przyczyniam się dla dobra wspinania przez ten mały dodatek. Jest to dla każdego kto może to zrobić i każdego kto chciałby podjąć wyzwanie (…) Czyszczenie, wszelkie prace – to tylko część… tylko ekiper to rozumie. Nie obijaj drogi jeśli nie chcesz mozolnej mordęgi. To co wnoszę do kłótni to moja próba wykorzystania europejskiej mentalności w rozwoju dróg. Obijam je dla „nas”. Obijam je dla każdego ku uciesze.

Gdyby komentarze i dyskusje sprowadziły się do merytorycznej wymiany poglądów, opierając się jedynie na incydencie spod FRFM, jako ogólnym przykładzie – może i coś konstruktywnego by się zrodziło. Tymczasem sprawa nabrała swoistej wielowymiarowości i charakteru jak najbardziej personalngo…

Rozmowy na szczycie

Chris Sharma przyciśnięty przez nie-szukającego-sensacji Pohla, opowiedział swoją historię na blogu swojej ówczesnej dziewczyny Dailii Ojedy. W ciepłych słowach wypowiedział się o Hukkataivalu, doceniając jego klasę zarówno wspinaczkową, jak i w uszanowaniu jego prośby o nie wstawianie się w drogę. Wyjaśnił, że nie jest za zamykaniem projektów, ale też uważa, że powinno się dać szansę i czas na pierwsze prowadzenie przez ekipera. Dlaczego zamknął projekt przed Nalle, podczas gdy Dave i Dani wciąż mogli się przystwiać? Po pierwsze wspomniana dwójka to jego przyjaciele i naturalnym dla niego jest mierzenie się z linią w ich gronie. Po drugie – nie chciał doprowadzić do swoistej rywalizacji kto pierwszy zrobi drogę… Czemu zamknął akurat FRFM, polecając Finowi pozostałe swoje projekty, które są otwarte? Bo trzy miesiące wcześniej spadł z ostatniego ruchu i był blisko poprowadzenia drogi, którą uważa za niezwykle ważną dla siebie i swojego osobistego rozwoju. Przy okazji wrzucił kilka piłeczek do fińskiego ogródka: Dlaczego Nalle przyjechał specjalnie przystawić się do FRFM? Dlaczego nie zapytał go wcześniej ani o opinię, ani o zgodę? Wkrótce otrzymał też odpowiedź, dzięki niezawodnemu Pohlowi, który przymusił tym razem Hukkataivala. Fin wyjaśnił, że nie orientuje się zabardzo we wspinaczkowo-sportowej etykiecie, przez co nie miał pojęcia o tym, że projekt jest zamknięty. Nie był to jego jedyny cel w katalońskiej wyprawie, ale ten akurat przypadł mu szczególnie do gustu po obejrzeniu Progression. A porozmawiać z Chrisem nie miał okazji, bo nie ma numeru telefonu do niego (Sharma nie idzie za trendem i nie tylko blogu nie prowadzi, ale i profilu na Facebooku też nie miał ;)). Roniąc przy okazji kilka łez nad tym jak się chujowo poczuł widząc, że inni patentują, a on nie może… Zaznaczając jednak, że internet nie jest najlepszym medium na tego typu konwersacje.

I o czym tu pisać?

Drugie, trzecie, czwarte dno

Pies z kulawą nogą nawet nie słucha tego o czym prawią wspinaczkowi zwykli zjadacze chleba, sącząc browara przed budą w Koblańskej. Choćby nawet dobrze prawili o etyce i etykiecie… Będąc jednak wspinaczem ze świecznika trzeba być nie tylko przygotowanym na wysłuchiwanie pochwalnych peanów i poklepywanie po szerokich plecach, ale też na uwagi zawistników dewaluujących wszelkie poczynania. Nie jest to jakaś szczególna polska przypadłość – szczypać tych, którzy odnoszą sukcesy. Wręcz można zaryzykować, że to pewien element łączący ludzkość w jedną całość. Mistrz Hukkataival wyszedł w miarę obronną ręką – jego niezbywalnym prawem jest wyrażać własny pogląd o rezerwacjach i ich bezsensowności – zwłaszcza, że pomimo tego szanuje i respektuje odmienny światopogląd. Nad mistrzem Sharmą rozsiadło się jednak konsylium dokonujące analizy literackiej postu Amerykanina. No bo z jednej strony zaprasza na szereg otwartych projektów, które obił – a z drugiej dziwi się, że nikt go o zdanie nie pyta jak się znajdzie chętny? Przyjaźń przyjaźnią, ale czy nie po to dopuścił kolegów, żeby pomogli rozkminić patenty – wiedząć, że trapiony kontuzjami Graham i osiągający już swoje genetyczne możliwości Andrada nie będą w stanie przejść całości? Czy aby Jon Cardwell, też się w międzyczasie nie przystawiał? Czemu nadał już nazwę projektowi, wszak 10 lat wcześniej dziwił się francuskiej modzie chrzczenia dróg przed poprowadzeniem – zmieniając przy tym Biographie na Realization? Czy przypadkiem BigUp nie ma już gotowego epizodu filmowego z „pierwszego przejścia” FRFM?

Matt Stark z kontrowersyjnego DeadPoint Magazine przytoczył historię z wyznaczeniem przez magazyn nagrody $1000 za pierwsze przejście projektu Randy Levitta w Mount Clark, kiedy to „Chris pokornie poprosił o zdjęcie ogłoszenia, gdyż zawiesił na nim pętelkę rezerwacyjną”, tłumacząc, że „BigUp poświęcił czas na sfilmowanie „pierwszego” przejścia i jeśli ktoś inny zrobiłby to pierwszy – ścieżka filmowa byłaby zmarnowana”. Obecnie pasaż jest znany pod nazwą Jumbo Love. Josh Lowell z BigUp kategorycznie zdementował jakiekolwiek naciski na Sharmę ze strony jego zespołu filmowego, dodając, że nie było i tak chętnych do zmierzenia się z projektem, a prace Ethana Pringle (jedynego chętnego) nie były tak zaawansowane jak Chrisa. Smaczku może tylko dodać fakt, że Pringle też został poproszony o danie pierwszeństwa – mimo, że coś na pasażu dziubał.

Zapewne nazwa drogi zrodziła się z przyczyn czysto praktycznych, a nie akurat dlatego, żeby widzowie kolejnej produkcji filmowej mogli rozpoznać linię nad którą Sharma pracował w Progression. Wszak łatwiej jest chyba rzec: „Hej chłopaki, jadziemy popracować na First Round”, niż: „Hej chłopaki, jedziemy popracować na tym super projektem na prawo od…” Josh Lowell tłumaczy, że w jego filmach istotna jest opowieść o determinacji, zwątpieniu, wytrwałości etc. – a nie to, że akurat jest to dokument pierwszego przejścia.

Przy okazji premiery Core zapytano reżysera dlaczego znów pojawiają się nieomal ci sami „aktorzy”, którzy prezentowali się w jego poprzednim filmie Pure? Chuck Fryberger za szczerością przyznał, że bardzo by chciał nakręcić coś z Sharmą, ale od lat związany on jest z BigUp i układu tego nikt nie przeskoczy… Najznamienitsze produkcje europejskie, nad którymi rozpływamy się w zachwytach, jak choćby E11, czy OnSight – szczęśliwie osiągnęły 3000 sprzedanych kopii. Czym to jest przy sprzedaży 20000 płyt DVD po $29.95 i niezliczonych ściągnięciach ze strony BigUp za $19.95 – filmu Progression? Chyba jest to gra warta kontynuacji?

Dla nikogo chyba nie jest tajemnicą, że Chris Sharma jest rozpoznawalną i co ważniejsze sprzedawalną marką. I nie ma w tym nic zaskakującego, bo przecież zasłużył sobie na taką pozycję nie tylko swoimi osiągnięciami i ciężką pracą, ale także ujmującą osobowością. Wspinanie dawno już przestało być sportem w którym najlepsi (jak drzewiej Moffat, czy Moon) utrzymują się z zasiłków dla bezrobotnych. Wspinanie nie jest już sportem niszowym, pielęgnującym swoją elitarność. Wiele innych dyscyplin, nawet olimpijskich może pozazdrościć popularności i medialności. Dorobiliśmy się sporej gromadki wspinaczy, którym sponsorzy płacą za to co oni lubią robić.

Chris Sharma i Nalle Hukkataival, pomimo różnicy poglądów wciąż są pełni szacunku oraz podziwu dla siebie nawzajem. Założyć się mogę, że oboje otrzmali solidną lekcję i niewątpliwie odrobią zadanie domowe w przyszłości. Ważne i godne podkreślenia w tym wszystkim jest to, że „sprawa” pomiędzy Amerykaninem, a Finem – nie jest żadnym konfliktem pomiędzy nimi osobiście. Czy Chris kierował se pobudkami ekonomiczymi? Może tak, może nie – jego sprawa. Poprosił ładnie Nalle o danie trochę więcej czasu. I tyle. Hukkataival mógł przychylić się do tego, albo to olać i się wstawić. Do rękoczynów by nie doszło – przynajmniej ze strony Chrisa (Daniego nikt chyba w takich sprawach nie jest pewien ;)). Jednak Fin uszanował starszego kolegę i chwała mu za to.

Smutne jest jednak to, że wykorzystały to media, ale zamiast konstruktywnej reakcji, otrzymaliśmy obrzucanie się nawzajem błotem. Jedni drugim wytykali eskalowanie konfliktu, a jakby tego było mało to się jeszcze nawzajem poobrażali. A śmieszne w tym wszystkim jest, że w większości przypadków możemy odnaleźć, że poszczególne media przecież konkurują między sobą o względy reklamodawców i czytelników – za wszelką cenę starając się dewaluować rywali… Jak widać nie tylko zmienił się świat wspinaczy, ale też mediów o nim piszących ♦